Wpis 5 – Bellevue Blues
Upał późnego letniego popołudnia dopadł mnie, gdy wychodziłem ze sklepu, w którym odbyła się długa rozmowa. Zamknąłem oczy i chłonąłem ciepło, zapachy i dźwięki, wszystko zlewało mi się w jedno znajome wrażenie. To była teraz moja scena, pomimo sprzecznych poziomów miłości i nienawiści, które we mnie buzowały.
Nagle poczułem ciężar całego dnia i jego nadchodzących godzin. Jakby karabin w moich rękach (o którego odebraniu przypomniał mi właściciel sklepu) nagle zaczął ważyć dobrą tonę. Westchnąłem ciężko. Czas wziąć się do roboty.
Najpierw garnitur. Wpatrywałem się w nijakie czarne zawiniątko spoczywające w bagażniku auta. Nie miałem pojęcia jak się tam znalazł – zamek był nietknięty. A jednak leżał przede mną, kpiąc zarówno z moich zdolności dedukcyjnych, jak i zabezpieczeń samochodu. Po rozpięciu plastikowej osłony ujrzałem doskonałą tkaninę, na którą zdecydowanie nie byłoby mnie stać. Musiałem oprzeć się chęci przejechania po nim palcami, przypominając sobie, że moje spocone, zmęczone łapy mogły go upaprać. Będę miał czas go podziwiać później, gdy już wezmę prysznic.
A przydałby mi się teraz prysznic, o tak. Szybko sprawdziłem telefon – dobra, zdążę na czas. Hotelu Bellevue... nadchodzę.
Kilka godzin później stałem przed potężnym gmachem ze stali i szkła, w którym mieściła się wyborna restauracja i jeszcze lepszy hotel i czułem się bardzo nie na miejscu. Po prawdzie było to zupełne przeciwieństwo miejsca, w którym czułbym się komfortowo – takiego, gdzie ochrona wzywa na ciebie policję przy pierwszej lepszej okazji.
Parking z przodu był niewielki – ale nie potrzeba dużego, gdy ma się do dyspozycji kamerdynera i podziemne garaże. Pewna wytwornie ubrana starsza para właśnie przekazywała kluczyki do swojego BMW kamerdynerowi, gdy ten podejrzliwie przyglądał się mojemu chevelle.
I choć na chwilę się zdrzemnąłem, wziąłem długi prysznic i długo próbowałem się doprowadzić do stanu używalności, to czułem się niesamowicie zdenerwowany i nie na miejscu, ale przynajmniej strój miałem odpowiedni. Okazało się, że garnitur leżał idealnie i był skrojony na miarę, bez żadnych metek. Nie miałem pojęcia, skąd wzięli moje wymiary, ale pasował na mnie jak ulał. Wszystko to było dość podejrzane, jakby kierowały mną jakieś dziwaczne siły i wszystkie wybory dokonane przeze mnie w przeszłości prowadziły właśnie do tego miejsca.
Spojrzałem na swoje odbicie w szklanej ścianie, skinąłem głową i rzuciłem klucze kamerdynerowi, który złapał je z uśmieszkiem. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że widziałem, jak starsza para daje mu piątaka za fatygę, ale myśl o niezręcznym szukaniu portfela w jedwabiście gładkich zakamarkach garnituru zniechęciła mnie do zostawienia mu napiwku. Pomachałem mu tylko i prawie wbiegłem do środka. Kilka sekund później zdałem sobie sprawę, że takie marne potraktowanie osoby, która miała prowadzić mój samochód, chyba nie było najlepszym pomysłem, ale co się stało... Jedziemy dalej. Jeszcze raz przejrzałem się w tafli i uznałem, że naprawdę dobrze wyglądam. To jest to – przełomowy moment w mojej karierze.
Skierowałem się przez lobby w lewo, do wejścia do restauracji. Kobieta siedząca przy małym stoliku już mnie obserwowała, jej twarz nie wyrażała żadnych emocji, uśmiechała się jedynie nieszczerze. Skinąłem jej głową, podchodząc do stoiska z udawaną pewnością siebie.
„Dobry wieczór. Mam spotkać się z...”
Skinęła głową.
„Z kim, proszę pana?"
Właśnie dotarło do mnie, że nie mam pojęcia, z kim, i zrobiłem z siebie niezłego pajaca. Zamarłem na chwilę, wyobrażając sobie wszystkie potencjalne straszne konsekwencje tej upokarzającej sytuacji, ale zanim zdążyłam dojść do momentu, kiedy uciekam z krzykiem, kobieta uśmiechnęła się, tym razem prawie szczerze.
„Przepraszam. Pan Thorpe, prawda?"
Pokiwałem głową i zarumieniłem się z zażenowania.
„Proszę tędy!”
Pokazała, abym szedł za nią i poprowadziła między prawie pustymi stolikami. Zauważyłem, że nikt nawet nie podniósł wzroku, kiedy przechodziliśmy. Widać, że prywatność traktuje się tu poważnie.
Dotarliśmy na tyły sali i znajome uczucie niepokoju po raz kolejny dało o sobie znać. Sala była dobrze oświetlona, ale miałem wrażenie, że w jednym miejscu panował jakiś mrok. Tam kilka stolików pozostawiono wolnych, aby zapewnić gościom jedynego zajętego stolika dodatkową warstwę prywatności. Nikt nie mógł podsłuchać żadnych rozmów przy tym stoliku, ale co ważniejsze, sam fakt oddzielenia go od reszty sali jasno komunikował władzę i bogactwa, jakimi dysponowały dwie siedzące przy nim osoby. Nawet w świecie bogaczy był to znaczący gest i jego przekaz było jednoznaczny.
Kobieta zaprowadziła mnie do stołu i szybko znikła, zostawiając mnie z dwoma osobami. Jednym z nich był mężczyzna po sześćdziesiątce o ostrych rysach, przeszywających niebieskich oczach i krótkich szarych włosach. Na jego twarzy dominował jastrzębi nos, a minę miał stanowczą i surową. Ale to jego spojrzenie było najbardziej dystynktywne – czuć było, jak wwierca się prosto we mnie, w moją duszę, obnażając ją i oceniając. Usta mężczyzny wykrzywiły się w lekkim uśmiechu, gdy wstał i mocno uścisnął mi dłoń.
„Pan Thorpe, jak mniemam. Miło poznać. David Murdoch”.
Siedząca obok niego dama również wstała, ale jej uśmiech był o wiele przyjemniejszy od uśmiechu jej szefa. Była to ciemnoskóra kobieta o długich, splecionych w warkocz włosach w wieku dwudziestu lub trzydziestu lat, a ja zawahałem się na ułamek sekundy, zaskoczony jej oszałamiającą urodą. Oczywiście zauważyła to, a jej spojrzenie było równie przeszywające jak jej szefa. Mimo że byłem jedyną osobą na sali z realnym doświadczeniem bojowym (tak mi się wtedy wydawało), z jakiegoś powodu czułem się jak baranek przed dwoma wygłodniałymi wilkami. Ale to uczucie minęło. Przypomniałem sobie, jak być dżentelmenem, i ostrożnie uścisnąłem jej miękką dłoń.
„Norah Ferguson, do usług".
Przytaknęłam, odwzajemniając uśmiech.
„Panna Norah... Hector...", zamknąłem się i powstrzymałem przed wypowiedzeniem reszty zdania, bo jednak było to niestosowne. Gdzie moje maniery?
„Przestraszył się mnie, prawda?” dokończyła.
„Dokładnie. To właśnie chciałem powiedzieć”.
Wszyscy usiedliśmy i znikąd pojawił się kelner, wręczając mi menu.
„Proszę się nie krępować" – z uśmiechem powiedział Murdoch. „My stawiamy. Bycie właścicielem tego lokalu ma kilka zalet".
Menu było prawie w całości po francusku, a przede mną siedziały dwie najbardziej wpływowe osoby w tym lokalu, a może nawet w mieście, obserwując mnie, wyraźnie zaciekawione, jak wyjdę z tej niezręcznej sytuacji. Dobra. A co tam. Niech się dzieje, co chce.
„Wezmę stek. Średnio wysmażony. Z frytkami. I piwo. Może być...”
Zastanawiałem się przez chwilę. Mogę być wieśniakiem na całego.
„Miller”.
Kelnerowi nawet mięsień nie drgnął. Zapisał moje zamówienie i odszedł. Murdoch i Ferguson nie wyglądali na rozczarowanych, a jeśli nawet byli, to nie zauważyłem tego. Zwłaszcza Murdoch wyglądał na zrelaksowanego – leżał w fotelu i popijał czerwone wino, które na krótką chwilę zajęło jego uwagę, gdy delektował się jego smakiem. Natomiast Ferguson wyglądała na spiętą. Sądząc po jej zwykłym stroju służbowym, można było stwierdzić, że jest jego podwładną, ale wysoko postawioną.
Z ubrań można wiele wyczytać. Preferencje osoby, jej opinie, nawet pragnienia – tkanina zdradza wszystko. Można do pewnego stopnia zamaskować swoją pozycję, kupić garnitur szyty na miarę, taki jak jej (raczej jak mój, poprawiłem się), ale daleko się tak nie zajdzie. Są rzeczy szyte na miarę i Rzeczy Szyte na Miarę.
Murdoch miał ten drugi rodzaj rzeczy na miarę – takiego stroju nie można kupić za duże pieniądze. Aby tak wyglądać, potrzebne jest prawdziwe Bogactwo i wpływy. Potężne wpływy. Niektóre rzeczy po prostu nie są przeznaczone dla takich zwykłych śmiertelników jak ja. Zacisnąłem dłonie.
„No więc... Panie Murdoch. Zakładam, że nie zaprosił mnie pan na kolację..."
„Najpierw jedzenie" – przerwał mi, podnosząc półżartem palec – „Interesy później. W złym tonie jest rozmawiać o biznesach na pusty żołądek".
Prawie burczało mi w brzuchu, więc tylko skinąłem uroczyście głowa. Po kilku nieudanych próbach pogadania o niczym z damą (tak, pogoda jest ładna i tak, trochę deszczu by się przydało), dalsza część oczekiwania na posiłek upłynęła w milczeniu. Później zjedliśmy. Stek był niezły, ale co to u licha jest wag-you? Nie byłem w stanie nawet zgadnąć, co zamówili oni – chyba gdzieś dostrzegłem coś na kształt macki, ale trudno powiedzieć, nie znając się na żadnej kuchni.
Godzinę później, gdy stół był już pusty, a my delektowaliśmy się jakąś herbatą (po wypiciu piwa w kilku łykach, filiżanka okazała się zaskakująco orzeźwiająca), Murdoch wreszcie zaczął.
„Przejdźmy więc do rzeczy..."
Zacisnął dłonie, palce przyłożył do ust i milczał przez chwilę. Co za napięcie.
„Wszystko po kolei. Czy wie pan, kim jestem?"
Potaknąłem. Prawda była taka, że nie wiedziałem, aż do mniej więcej dwóch godzin przed spotkaniem, ale od czego jest Internet? Jedno szybkie wyszukiwanie nazwiska dało mi wszystkie potrzebne informacje. David Murdoch – jeden z legendarnych inwestorów naszych czasów, prawdziwy boss. Jego umiejętność wybierania projektów, które odnosiły oszałamiające sukcesy, pozwoliła mu zgromadzić niesamowite pieniądze, które wciąż inwestował na nowo. Był jednym z najpotężniejszych ludzi w Chicago, zadającym się z całą śmietanką towarzyską.
A jednak mało kto jakkolwiek znał go prywatnie i nawet wszechwiedząca Wikipedia dysponowała tylko jednym starym zdjęciem, które w kółko było wykorzystywane, gdy w wiadomościach wspominano o kolejnym jego przedsięwzięciu. Nie znalazłem niczego konkretnego, ale co ciekawsze, żeby tak potężny człowiek spotykał się z najemnikiem osobiście i to w publicznym miejscu... To się nie zdarza. Ba – to niespotykane i bezsensowne. Podejrzewałem jakąś grę, a przecież facet przede mną na 100% był osobą ze zdjęcia, nie było mowy o żadnej pomyłce. To oczywiście prowadziło do miliona pytań. Na razie jednak musiałam pozwolić mu mówić i czekać na swoją kolej.
Pokiwał tylko głową. „Dobrze. To znacznie ułatwia sprawę. Nie byłem pewien, czy stary Ezra... a zresztą..."
Skinął głową delikatnie.
„Ze światem jest coś nie tak. Czyje pan to, prawda?"
Zauważyłem, że było to retoryczne pytanie.
„Świat chwieje się w fundamentach i wszystko rozpada się w pył. A nasza cywilizacja jest przecież uosobieniem stabilności. Zabiliśmy wszystkie smoki, pochowaliśmy wszystkie potwory. Niemniej...”
Znowu to roztargnione spojrzenie, albo jego cień – nie potrafiłem stwierdzić, gdyż trwało zbyt krótko. Zebrał się do kupy błyskawicznie, co sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, czy to wszystko nie było czasem wystudiowanym show. Uznałem, że nie – nie byłem na tyle ważny, by chciało mu się mnie oszukiwać.
„Postanowiłem zabezpieczyć swój majątek w sposób bardziej... powiedzmy, aktywny. Zbieram grupę doświadczonych i lojalnych żołnierzy oraz dorzucam jakiś ciężki sprzęt. Dziękuję za wcześniejszą rekomendację, przy okazji zleciłem już uroczej pannie Norah wykonanie kilku telefonów. Chodzi o to, że... Chciałbym, aby pan dowodził tymi siłami. Ma pan doświadczenie i, co ważniejsze, zdał testy oraz wypadł lepiej od swoich konkurentów".
Znów się uśmiechnął.
„Ma pan talent, panie Samuelu. Hmm... mogę mówić do ciebie Samuel?"
Ponownie przytaknąłem. Oczywiście, że najpotężniejsza osoba na sali może zwracać się do mnie po imieniu. Mógł zwracać się nawet per Lucy, bo to oznaczało tylko i wyłącznie jedną rzecz. Tłusty hajs.
„Dobrze. Ja jestem David. Tak jak już mówiłem, gratuluję zdania testów. Ezra cię wybrał, a on nigdy, przenigdy nie myli się co do ludzi. Dzięki temu udało mu się dożyć sędziwego wieku”.
Nie byłem pewien, czy to był żart. Mocno podejrzewałem, że tak nie jest, ale mimo to grzecznie chichotałem.
W tym momencie dama przejęła rozmowę. Z jakiegoś powodu wciąż była niesamowicie spięta. Wyglądała, jakby czytała notatki, ciągle spuszczając wzrok, a przecież na stole ani nigdzie indziej nic nie leżało. Może tak radzi sobie ze stresem, pomyślałem, ale jedyny kontakt wzrokowy, jaki wymieniliśmy, to raptem kilka szybkich spojrzeń.
„Dołączysz do naszych sił bezpieczeństwa. Pluton pancerny i grupa żołnierzy. Wszyscy to najlepsi specjaliści, pamiętaj o tym. Będziesz musiał zdobyć ich szacunek, tak jak oni muszą zdobyć twój. Dlatego też..."
A co mi tam...
„Przepraszam, panno Ferguson" – wymamrotałam.
Obdarzyła mnie mocno zirytowanym spojrzeniem. Zdecydowanie nie trawi, gdy się jej przerywa. Tym razem jednak musiałem się wtrącić.
„Jeśli macie swoich doświadczonych ludzi, to przepraszam, ale do czego jestem wam potrzebny?"
Zignorowała moje pytanie i kontynuowała wywód.
„Dlatego też...
„Potrzebujemy świeżego spojrzenia osoby z zewnątrz, Samuelu" – wtrącił się Murdoch.
„Czasami oblatany człowiek mający inne doświadczenia, może zapewnić ciekawą perspektywę. Przepraszam, Norah. Kontynuuj” – skinął na nią głową, ale tym razem rzucił jej też krótkie, ostrzegawcze spojrzenie. Mój niepokój się zwiększył. Zacisnęła usta, poprawiła garsonkę i kontynuowała, nie patrząc na żadnego z nas.
„Dlatego razem z nimi przejdziesz szkolenie w naszej placówce w Arizonie. Poznacie się lepiej przez tych kilka tygodni. Staw się w naszej lokalnej siedzibie jutro o 8 rano. Oprowadzimy cię i załatwimy formalności. Miłego wieczoru, Thorpe".
Nawet nie zapytali mnie, czy biorę tę robotę, tacy byli pewni swego. Oczywiście, że biorę, ale cały dzień czułem się tak nieswojo, że zacząłem wątpić, czy warto się w to pakować. A co jeśli to była jakaś misterna ustawka? Tacy jak ja, nie dostają takich ofert. Nie dostają żadnych.
„A właśnie, prawie zapomniałem, Samuelu... Podejrzewam, że możesz potrzebować... czegoś, zanim zajmiesz się pracą, więc zleciłem małą zaliczkę jako dowód naszej wdzięczności".
Wyciągnąłem telefon i sprawdziłem stan swojego konta (nie zastanawiałem się już nawet skąd maja jego numer).
Jezu Chryste... TO jest zaliczka? Wszelkie moje wątpliwości zniknęły na widok takiej okrągłej sumki. W głowie tak mi się kręciło, że prawie nie słyszałem, jak Murdoch dodaje „To wszystko. Dobranoc, Samuelu".
Dali mi do zrozumienia, że mam znikać. Wstałem, podziękowałem za kolację i pożegnałem się. Gdy odchodziłem od stołu, czułem ich wzrok na plecach, ale odwróciwszy się, zauważyłem, że byli pogrążeni w rozmowie.
W holu zatrzymałem się, żeby odetchnąć i wyciągnąłem z kieszeni piątaka. Pociłem się i to nie z powodu tego niezwykle gorącego lata. Musiałam wyjść na zewnątrz i zebrać myśli.
„Wie pan, że założyliśmy się, ile czasu minie, zanim policja pana wyprosi?"
Kamerdyner stał na zewnątrz, opierał się o ścianę i palił cygaro. W zasięgu wzroku nie było nikogo innego, więc mówił do mnie.
„I przegrałem. Pana szczęście”.
Podałem mu banknot. Zrobił ostatniego macha, wypuścił dym przez nos i wyrzucił resztę cygara. Przez krótką chwilę, jaką zajęło mu sprowadzenie samochodu, postanowiłem wziąć z niego przykład i oparłem się o ścianę, wpatrując się w wieczorne niebo. Czerwona gwiazda świeciła jasno tam, gdzie obstawiałem, że jest południe. To jakiś znak? Czas pokaże.