Wpis 49 – Monolit
Mając za sobą ponad sto mil pustynnych dróg, czułem, że zbliżamy się do końca. Rygor dalszej części wyprawy nie pozwalał nikomu rozbijania namiotów, nikt nie odważył się tego zrobić. Gdy po kilku godzinach opadów niebo znowu się przejaśniło. Siedzieliśmy w naszych pojazdach, używając jedynie koców aby skryć się pod czystym niebieskim niebem. Reszta podróży przebiegła spokojnie, pomimo tego, że plotki rozchodziły się po naszej ekipie szybciej niż ogień.
Mieliśmy z tym masę szczęścia. Prawda zaczęła wymykać się ludzkiemu pojmowaniu, dlatego wiele relacji zostało odrzuconych jako zbytnio ubarwione, albo zwyczajnie zmyślone. Pojawiło się więcej niż kilka wersji relacji z tego co działo się w oazie, koniec końców nikt nie wiedział w co ma wierzyć. Pojawiły się pytania o Gail i zniknięcie wartowników, ale Jim ostrożnie rozpowszechniał wersje, że zabrała się ze zwiadowcami i ruszyła na misje rozpoznawczą, mimo, że nikt tego nie potwierdził.
Miłosierne kłamstwa – wmawiałem sobie – gdyby sprawy potoczyły się dobrze, szybko odzyskalibyśmy Gail. A gdyby sprawy poszły wręcz przeciwnie to i tak nic z tego nie będzie miało większego znaczenia.
W południe dnia trzeciego dotarliśmy w wyznaczony punkt terenu. Wiedzieliśmy, że jesteśmy niedaleko Nilu, ale nigdzie nie mogliśmy dostrzec śladów życia, tylko rozległe morze brązu dookoła. Doktor Az’dule i jego zespół wyciągnęli jakiś sprzęt wyglądający na bardzo zaawansowany i nawigowali nas na ostatnim odcinku drogi, aż w końcu dotarliśmy do współrzędnych.
I oto ukazał nam się, metaliczny monolit stojący na szczycie wydmy, zupełnie sam pośrodku pustyni. Jeden z naukowców poinformował nas, że odczyty energii emanującej z niego były poza skalą, ale to co naprawdę nas zaniepokoiło, to fakt, że nigdzie nie można było znaleźć śladu Gail. Nie było śladu niczego, tylko monolit z gładką odbijającą światło powierzchnią, która w jakiś sposób wydawała się mienić sama z siebie co jakiś czas.
Nie mając żadnych wskazówek dotyczących naszych kolejnych kroków, postanowiliśmy rozbić obóz w jego okolicy. Jim surowo zabronił komukolwiek interakcji z tajemniczym obiektem, ale wiedzieliśmy, że prędzej czy później ktoś czegoś spróbuje. I tym kimś będę ja – słusznie zauważył Jim, gdyż wydawałem się związany z tą misją znaczenie bardziej niż ktokolwiek inny. Zgodziłem się z tą opinią.
Kilak godzin później byłem prawie gotowy. Wszystko albo nic, pomyślałem, kończąc przygotowania do…Nawet nie wiem do czego, co było moim celem? Przede mną monolit niemal świecił się odbijając popołudniowe promienie słońca od swojej powierzchni. Zdjąłem prawą rękawicę i podszedłem do obiektu, aby dotknąć go gołą dłonią.
Spodziewałem się, że zostanę poparzony przez metal wystawiony na takie słońce, ale mimo upału na zewnątrz, jego powierzchnia była gładka i zimna w dotyku, było to niemal przyjemne uczucie, ale nie takie, które chciałbym odczuwać przez dłuższy czas. Oderwałem rękę od metalu.
A przynajmniej próbowałem.
Moje ciało wydawało się nie należeć już do mnie, ramię nie reagowało na moje polecenia. Patrzyłem ze zdumieniem, jak świat nagle staje w miejscu i robi się ciemno, zupełnie jak w jednym z moich koszmarów. Słońce zostało zaćmione przez obiekt zbyt duży, by był znanym księżycem, a w półmroku wielka piramida wyrosła z miejsca, gdzie kiedyś nie było nic poza pustą pustynią.
Dopiero gdy tło było gotowe, monolit wypuścił mnie ze swoich macek, a sądząc po przerażonych spojrzeniach i krzykach, zjawisko nie było ograniczone jak ostatnim razem. Cały obóz był skąpany w bladej poświacie przesłoniętego słońca, a powietrze żarzyło się tak wielką, że od razu było wiadomo, jakiego rodzaju wydarzenie ma przed nami miejsce.
Naszą uwagę zwrócił nagły migotliwy ruch przed nami, zbyt daleki, aby dostrzec szczegóły gołym okiem. Dopiero lornetka przybliżyła nam straszną prawdę. Gail Espinoza lewitowała w powietrzu w pozycji jak na krzyżu, przed wejściem do piramidy. Jej nagie ciało promieniowało nieznaną nam energią. Wyraźnie odczuwała ból, i choć byliśmy zbyt daleko, żeby usłyszeć bezpośrednio jej krzyki, mogliśmy zauważyć, jak jej usta otwierają się i zamykają na przemian wykręcone w grymasie.
Był to najbardziej niepokojący widok, jaki kiedykolwiek widziałem i szybko stłumiłem chęć chwycenia za karabin i pobiegnięcia do niej, aby ją uratować, ochronić, albo cokolwiek. Jim wyczuwając mój niepokój, chwycił nie za ramię.
“Nie tak jak stoimy. Przygotujmy się.”
On był moim głosem rozsądku, przebił się przez ciemne chmury oganiajcie mój umysł. Powoli opuściłem karabin. Jim zaczął wykrzykiwać rozkazy na lewo i prawo, ale tak naprawdę nie musiał – wszyscy, którzy byli świadkami tego widoku, byli już w ruchu, nie potrzebowali wytycznych. Kilka silników zaryczało, gdy pojazdy wokół nas zaczęły przemieszczać się na pozycje bojowe, na ich czele znajdowała się potężna wyrzutnia rakiet, nasz pancerny młot o sile ognia wystarczającej do zrównania z ziemią bloku mieszkalnego.
Samozwańczy podróżnik odezwał się do mnie, beznamiętnie obserwując to co się działo.
“Czy przyprowadziłeś Wygnańca?” zapytał bez emocji.
Zamarłem z szoku w pierwszej chwili, ale natychmiast po tym moje wnętrze zagotowało się ze wściekłości.
“Puść ją natychmiast!” Krzyknąłem mu prosto w twarz, pięść miałem zaciśniętą i gotową do zadania ciosu.
“Nie,” upiór odpowiedział zupełnie nie zrażony. “czy przyprowadziłeś swojego Wygnańca?”
“Kim jest kurwa wygnaniec?!” Wykrzyczałem ponownie.
Wokół nas członkowie mojej ekipy biegali we wszystkich kierunkach zabierając broń, granaty, kamizelki…wszystko co mogło się przydać w walce. Nikt nie zwracał na mnie uwagi ani nie wydawał się zauważać mojego towarzysza. Teraz hałas dookoła był już przytłaczający, a jednak usłyszałem odpowiedź tak wyraźnie, jakbyśmy byli sami. Jedno słowo, które mnie zaskoczyło, patrząc jednak wstecz, nie powinno było, bo w tym momencie zdałem sobie sprawę, że podejrzewałem to od samego początku.
“Ma wiele imion, ale ty znasz go jako Marduk.”